18 lipca 2010

Oasis - (What's the Story) Morning Glory, Creation Records - 1995

To czym w połowie lat dziewięćdziesiątych był hajp na Oasis, mogą chyba zrozumieć tylko przeżywające wtedy swoje wszystkie pierwsze inicjacje nastolatki z Jukej. To właściwie jeden z ostatnich rock'owych bandów, który uzyskał tak ogromną, masową popularność. W epoce mp3 i Myspace takie coś jest już chyba niemożliwe. Psychofani i piszczące nastolatki w tak hurtowych ilościach powoli odchodzą do lamusa, jak płyta CD.

Oasis od jakiegoś czasu już nie ma, kiedyś słyszałem fajną tezę /zdaję się, że przy okazji jakiegoś dokumentu o The Clash/, że zespół, który gra razem dłużej niż 8 lat nie może być wiarygodny i w kontekście Oasis, ta reguła chyba ma sens. Płyty i koncerty Oasis nigdy nie schodziły poniżej pewnego poziomu. Wiem, że panuje tendencja na jechanie po twórczości zespołu i jego fanach, ale co by nie mówić Oasis nie nagrało słabej płyty, choć z drugiej strony od czasu „(What's the Story) Morning Glory”i albumy nie przyniosły niczego nowego i zaskakującego; chociaż mam wrażenie, że na ostatnim „Dig out your soul” się starali, co wyszło dosyć średnio. Może tak: główną zmianą był brak hymnów i murowanych stadionowych hiciorów, jakie znajdywały się nawet na tych słabszych wydawnictwach, a inne zmiany były „przy okazji”.

Zespół jest eklektyczną kopią wszystkiego co chłopaki mieli wpisane na Myspace w kategorii influeced czyli wiadomo: The Beatles, The Smiths czy The Who. Z jednym ale, cokolwiek można by mówić o tym jak bardzo są odtwórczy, siłą nośną tego bandu były zawsze melodie,. I może to oprócz bardziej oczywistego skojarzenia z The Beatles, stanowi o tym, że te grupy są tak często zestawiane. Umówmy się nagrać dwie płyty z rzędu, gdzie praktycznie każda piosenka jest murowanym kandydatem na singiel, to coś więcej niż przypadek. O silnej formie głównego songwritera czyli starszego z braci Gallagher'ów, Noel’a niech świadczy chociażby album z B-Side’ami singli. Otóż „Masterplan” to płyta, na kanwie, której można by zbudować kariere kilku zespołów. Niejeden zespół nigdy nie wydał tak dobrej płyty, jak ta zbieranina track’ów nagranych niejako przy okazji. Warto wspomnieć, że jeden z ważniejszych kawałków Oasis czyli „Whatever”, był też bonusem do jednego z singli, nie znalazło się miejsce dla niego na tej płycie.

Strzałem w stopę jest stwierdzenie, że Oasis jest zespołem odcinającym kupony z minionej popularności, bo jeszcze krótko przed rozpadem, bilety na dwa koncerty na stadionie Manchesteru United sprzedały się w ciągu czterech minut (sic!). Jasne, jeśli by wziąć pod uwagę wydane kilka lat temu „Greatest Hits”, to wiadomo, że są tam w przeważającej większości utwory z dwóch pierwszych płyt, ale nie znaczy to, że od tego czasu zespół nie stworzył wielkich hiciorów: „Hindu Limes”, „Songbird” czy ”Lyla” to tylko kilka z przykładów. Przedostatnia najlepsza chyba płyta zespołu od '96 roku: „Don’t believe the truth”, była świetnym przykładem, że to zespół, który ciągle żyje i ma się więcej niż dobrze, do tego do dzisiaj sprzedała się w nakładzie ponad czterech milionów egzemplarzy. Ostatnie, wspomniane wcześniej „Dig out your soul”, spokojnie przekroczyło milion nakładu, w nie tak długim czasie po premierze, co w dobie kryzysu fonografii jest dość niezwykłe. Jednak bardziej obrazuje w/w przykład pozycje Oasis na wyspach. Dość powiedzieć, że w dwóch ostatnich rankingach poczytnych i uznanych angielskich tytułów muzycznych, debiutanckie „Definitly Maybe” zajęło pierwsze miejsca, wyprzedzając chociażby wszystko co zostało popchniętę w świat pod szyldem The Beatles. Rankingi oczywiście nie świadczą o jakości muzyki, ale odzwierciedlają trendy i smak określonych publiczności.

„(What's the Story) Morning Glory” czy debiut? Fani zespołu nigdy nie osiągną chyba w tym temacie zgody. Największym chyba argumentem za tym pierwszym jest to, że w traciliście ma „Wonderwall”, utwór, który chyba obok „Smells Like Teen Spirit” i nie wiem jeszcze czego, jest rock’owym bannerem lat ’90-tych.

Są to płyty poniekąd zupełne i doskonałe.

Osobiście nie umiem rozstrzygnąć tego sporu nawet sam ze sobą. Myślę jednak, że płytą ważniejszą była „(What's the Story) Morning Glory”, bo to po niej nastąpił spadek formy bandu i to ona właściwie jest zapisem migawki historii, w chwili "'stania na barkach gigantów", najwyższy możliwy szczyt jaki mógłby być dostępny dla dwóch braci z robotniczej dzielnicy Manchesteru.

Funky Fresh

RUN DMC - Raising Hell, Profile Records - 1986

Run DMC byli największymi gwiazdami hip hop'u w historii gatunku. I to nie jest teza, tylko obiektywne stwierdzenie. Pierwsza platyna, pierwsze Grammy, kontrakty reklamowe czy pierwszy hip hopowy clip w MTV to nie wszystko. Od chwili, gdy pojawiło się Run DMC, nic nie było już takie samo. Byli dla hip hopu, tym czym Beatlesi dla rock’a, tym kim był Prometusz przekazujący ludziom ogień. Pokazując jak to się robi. To tak jakby wyższa forma cywilizacji rzeczywiście na chwilę odwiedziła ziemię i przekazała prawdę małej grupie ludzi, żeby ci zanieśli "prawdę" innym. Był rok 1983, kiedy zadebiutowali singlem "It's Like That/Sucker MCs". To było zupełnie nowe podejście do hip hopu. Old School właśnie wtedy stał się old. Minimalistyczne podkłady, oparte na potężnych stopach i werblu, wzbogaconych czasem jedynie o sążniste riff'y gitar elektrycznych i cuty Jam Master Jay'a. To jest dzisiaj nie do pomyślenia, ale do czwartej płyty u Run DMC nie ma praktycznie żadnego basu (sic!). Dosłownie. Run i DMC wymieniający się wersami, kończący za siebie linijki. I styl... Czarne Lee, białe superstary bez sznurówek, czarne skórzane kurtki i czarne fedory, podczas gdy cała scena miała na sobie outfity w stylu epoki post-disco, cekiny i tego typu zjawiska. Dla dzieciaków mogli być superbohaterami i z pewnością dla wielu nimi byli.

"Raising Hell" to chyba jedna z największych hip hopowych płyt w historii. Nie chodzi o to, że właściwie od niej zaczyna złota era, że jej komercyjny sukces jak na tamte czasy był bez precedensu. To było zjawisko, które owładnęło wyobraźnią już nie tylko fanów hip hopu. Rap wtedy wyszedł poza swoje ramy. Był w reklamach Adidasa, w MTV, na billboard'ach, na pierwszym Live Aid. Dzięki "Walk This Way", "It's Tricky" czy "My Adidas" Hip Hop wyszedł z podziemia.

Można podchodzić do tej płyty na różne sposoby, ale dla mnie to jest szczytowe ich dzieło. Nigdy później nie nagrają materiału choć zbliżającego się do poziomu „Raising Hell”. Wyprodukowany przez legendarnego Ricka Rubina album, broni się do dziś. Oczywiście brzmi dzisiaj zupełnie inaczej niż 24 lata temu, ale wystarczy posłuchać „Peter Piper” /który nota bene jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych motywów muzycznych hip hopu/, by stwierdzić, że pewne rzeczy są ponadczasowe.

To jest hip hop, który brzmiąc ulicznie, nie musi być wydawany w wesji clean, żeby puścić to dziecku i by odtworzyć w pimetime'ie. Nawet wyjatek w postaci „motherfucker'a” w „Hit it Run”, - które było jedynym przekleństwem w ich dyskografii - wcale tego nie zmienia. Słuchając tej płyty nie mam wątpliwości, co do tego jak odpowiem, kiedy ktoś mnie zapyta czy rap może być sztuką.

Still?

Nas - Stillmatic, Columbia Records - 2001

Nas swoja poezją postawił sobie pominik, dlatego to tak boli. Quentina Tarantino zawsze będę postrzegał przez pryzmat "Pulp Fiction", a Breta Eastona Ellisa przez "American Psycho". Nas jak wszystko inne skończył się na "Kill'em All". Po "Illmaticu" było już tylko rozczarowanie, podsycane przez kilka przebłysków dawnego przypierdolenia, jakie dał nam "Debiut". Powiedzmy sobie szczerze, ze gdyby hipotetycznie Curt Cobain żył do dzisiaj, albo gdyby The Beatles się reaktywowali, moglibyśmy być zupełnie niezadowoleni z tego, co mogliby nagrać. Hell no! Bylibyśmy na 100%. Nie usprawiedliwiam Nas'a, ale weźmy pod uwagę, że typ jest na scenie juz prawie od dwudziestu lat i to w jakiś tam sposób pozwala zrozumieć miałkość jego twórczości.

Ostatnio dostałem od brata wypasioną komórkę, która pozwoliła mi odstawić empetrójkę na półkę, obok discman'a i walkman'a żeby zbierały kurz razem. Zaoszczędziłem na bateriach, które miałem tylko wtedy jak miałem hajs, a każda dawała mi najwyżej 7 godzin muzyki. Thing is: zachciało mi się znowu "ILLamtic'a", ale, że akurat tego w pobliżu nie było zastosowałem półśrodek w postaci "Greatest Hits", po krótkiej lustracji tracklisty. "It ain't hard to tell" (dla mnie nr. 1 spośród wszystkiego co wyszło spod reki tego pana), "NY State of Mind", "One Love" i "Life's a Bitch" (Kolejność reszty właściwie przypadkowa). W bonusie dostałem jeszcze kilka tracków z późniejszego okresu, który szczerze mówiąc znam dość połowicznie. "It was written" słyszałem raz w życiu. "I am" z kolei dość intensywnie słuchałem w liceum. "Nastradamus" raz. Późniejszy Nas to tylko single, które przypadkowo znajdywałem na muzycznych stacjach. Wiem brzmi to dziwnie, ale dostrzegając przestrzeń, jaka dzieli trzecią, a tym bardziej czwartą płytę Nas'a i debiut, nie miałem nawet ochoty na sprawdzenie późniejszej twórczości króla Queensbridge.

Ale wczoraj był piękny dzień, 50 stopni w słońcu, a ja wracając rowerem znad jeziora, przesłuchałem dwa razy z rzędu "Greatest Hits" i nie wiem dlaczego, ale zaczęłem być ciekawy tego co było po przecinku. Dużo słyszałem o "Stillmatic'u", o "Ether", wcześniej słyszałem przecież "One Mic" i zacząłem po prostu wierzyć. Jak R.Kelly.

Odpalając w domu "Intro" zacząłem się obwiniać, że tyle czasu pod nosem miałem tak zajebisty rap i się na niego wypinałem. Wtedy przyszedł czas na "Ether"... Wcześniej nie słyszałem nic o beef'ie Jiggi z Nas'em poza tym, że miał miejsce. Zawsze wyobrażałem sobie, że jeśli tacy giganci biorą za mikrofon to my możemy tylko bić czołem o ziemię, ale po krótkiej serii rwanych dźwięków imitujących strzały z automatu dostałem od Nas'a diss na strasznym beat'cie niejakiego Rona Browz'a. Wiem, że dla wielu świadomych fanów rapu moje słowa brzmią jak prowo, a co najmniej jak herezja, ale gdzie są te miażdżące punchline'y Nas'a, w pamięć zapadł mi tylko jeden: "And that's the guy y'all chose to name your company after? / Put it together, I rock hoes, y'all rock fellas". Jak na diss predendenta do "Króla Nowego Jorku" to dla mnie zdecydowanie za mało, wiem, że to zabrzmi dziwnie ale więcej fajnych lajnów słyszałem w kawałkach Jimson'a z okresu diss'u z VNM'em. A Nas to przecież Heavyweight! C'mon!

Ok. Nas nie ma szczęścia do doboru podkładów, to chyba nawet za mało powiedziane. Biorąc pod uwagę, że bity na debiut kolekcjonował wyjątkowo skrupulatnie i wielokrotnie okazywał producentom swoją wybredność, to co działo się później jest niezrozumiałe. I nie chodzi o producentów, bo tych ma na skinienie palca. Casus "Nas is like", "One mic" czy "Made You Look" to chlubny wyjątek. Do tego flow, który brzmi coraz bardziej tak jakby mu się nie chciało, jakby przestało mu zależeć. Teksty, które często bywają miałkie, aspirując coraz częściej do jakiegoś manifestu, hymnu, przez poruszanie "istotnych" tematów vide: "My Country" czy "Rule". Brzmi to tak naiwnie, że aż żałośnie.

"A'yo! It's poison!"

Demyt! Słyszałem wiele dobrego o "The Lost Tapes", ale wcześniej słyszałem wiele dobrego o "Stillmatic'u"...

To co dostałem to "One Mic" i jeszcze jeden świetny kawałek na beat'cie Large Professor'a "You're Da Man", który od wczoraj odtwarzam zapętlony. To jest Nas, jakiego chciałbym słyszeć częściej, z kompleksową wizją, polotem i wersami ("Women and fast cars and diamond rings can poison a rap star / It's suicidal, how I smoke in so much la' / I saw a dead bird flyin through a broken sky / Wish I could flap wings and fly away", na które reaguje mechanicznym łał i muzyką, która spaja wszystko klamrą, w sposób, że czuje ciarki na plecach. Reszta sorry. Jest dużo gorszych raperów, nagrywających dużo lepsze płyty.

Pięć mikrofonów w Source'ie to kompromitacja.

You can hate me now.

/"Your arms too short to box with god / I don't kill soloists only kill squads"/