18 lipca 2010

Funky Fresh

RUN DMC - Raising Hell, Profile Records - 1986

Run DMC byli największymi gwiazdami hip hop'u w historii gatunku. I to nie jest teza, tylko obiektywne stwierdzenie. Pierwsza platyna, pierwsze Grammy, kontrakty reklamowe czy pierwszy hip hopowy clip w MTV to nie wszystko. Od chwili, gdy pojawiło się Run DMC, nic nie było już takie samo. Byli dla hip hopu, tym czym Beatlesi dla rock’a, tym kim był Prometusz przekazujący ludziom ogień. Pokazując jak to się robi. To tak jakby wyższa forma cywilizacji rzeczywiście na chwilę odwiedziła ziemię i przekazała prawdę małej grupie ludzi, żeby ci zanieśli "prawdę" innym. Był rok 1983, kiedy zadebiutowali singlem "It's Like That/Sucker MCs". To było zupełnie nowe podejście do hip hopu. Old School właśnie wtedy stał się old. Minimalistyczne podkłady, oparte na potężnych stopach i werblu, wzbogaconych czasem jedynie o sążniste riff'y gitar elektrycznych i cuty Jam Master Jay'a. To jest dzisiaj nie do pomyślenia, ale do czwartej płyty u Run DMC nie ma praktycznie żadnego basu (sic!). Dosłownie. Run i DMC wymieniający się wersami, kończący za siebie linijki. I styl... Czarne Lee, białe superstary bez sznurówek, czarne skórzane kurtki i czarne fedory, podczas gdy cała scena miała na sobie outfity w stylu epoki post-disco, cekiny i tego typu zjawiska. Dla dzieciaków mogli być superbohaterami i z pewnością dla wielu nimi byli.

"Raising Hell" to chyba jedna z największych hip hopowych płyt w historii. Nie chodzi o to, że właściwie od niej zaczyna złota era, że jej komercyjny sukces jak na tamte czasy był bez precedensu. To było zjawisko, które owładnęło wyobraźnią już nie tylko fanów hip hopu. Rap wtedy wyszedł poza swoje ramy. Był w reklamach Adidasa, w MTV, na billboard'ach, na pierwszym Live Aid. Dzięki "Walk This Way", "It's Tricky" czy "My Adidas" Hip Hop wyszedł z podziemia.

Można podchodzić do tej płyty na różne sposoby, ale dla mnie to jest szczytowe ich dzieło. Nigdy później nie nagrają materiału choć zbliżającego się do poziomu „Raising Hell”. Wyprodukowany przez legendarnego Ricka Rubina album, broni się do dziś. Oczywiście brzmi dzisiaj zupełnie inaczej niż 24 lata temu, ale wystarczy posłuchać „Peter Piper” /który nota bene jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych motywów muzycznych hip hopu/, by stwierdzić, że pewne rzeczy są ponadczasowe.

To jest hip hop, który brzmiąc ulicznie, nie musi być wydawany w wesji clean, żeby puścić to dziecku i by odtworzyć w pimetime'ie. Nawet wyjatek w postaci „motherfucker'a” w „Hit it Run”, - które było jedynym przekleństwem w ich dyskografii - wcale tego nie zmienia. Słuchając tej płyty nie mam wątpliwości, co do tego jak odpowiem, kiedy ktoś mnie zapyta czy rap może być sztuką.

Brak komentarzy: