18 lipca 2010

Oasis - (What's the Story) Morning Glory, Creation Records - 1995

To czym w połowie lat dziewięćdziesiątych był hajp na Oasis, mogą chyba zrozumieć tylko przeżywające wtedy swoje wszystkie pierwsze inicjacje nastolatki z Jukej. To właściwie jeden z ostatnich rock'owych bandów, który uzyskał tak ogromną, masową popularność. W epoce mp3 i Myspace takie coś jest już chyba niemożliwe. Psychofani i piszczące nastolatki w tak hurtowych ilościach powoli odchodzą do lamusa, jak płyta CD.

Oasis od jakiegoś czasu już nie ma, kiedyś słyszałem fajną tezę /zdaję się, że przy okazji jakiegoś dokumentu o The Clash/, że zespół, który gra razem dłużej niż 8 lat nie może być wiarygodny i w kontekście Oasis, ta reguła chyba ma sens. Płyty i koncerty Oasis nigdy nie schodziły poniżej pewnego poziomu. Wiem, że panuje tendencja na jechanie po twórczości zespołu i jego fanach, ale co by nie mówić Oasis nie nagrało słabej płyty, choć z drugiej strony od czasu „(What's the Story) Morning Glory”i albumy nie przyniosły niczego nowego i zaskakującego; chociaż mam wrażenie, że na ostatnim „Dig out your soul” się starali, co wyszło dosyć średnio. Może tak: główną zmianą był brak hymnów i murowanych stadionowych hiciorów, jakie znajdywały się nawet na tych słabszych wydawnictwach, a inne zmiany były „przy okazji”.

Zespół jest eklektyczną kopią wszystkiego co chłopaki mieli wpisane na Myspace w kategorii influeced czyli wiadomo: The Beatles, The Smiths czy The Who. Z jednym ale, cokolwiek można by mówić o tym jak bardzo są odtwórczy, siłą nośną tego bandu były zawsze melodie,. I może to oprócz bardziej oczywistego skojarzenia z The Beatles, stanowi o tym, że te grupy są tak często zestawiane. Umówmy się nagrać dwie płyty z rzędu, gdzie praktycznie każda piosenka jest murowanym kandydatem na singiel, to coś więcej niż przypadek. O silnej formie głównego songwritera czyli starszego z braci Gallagher'ów, Noel’a niech świadczy chociażby album z B-Side’ami singli. Otóż „Masterplan” to płyta, na kanwie, której można by zbudować kariere kilku zespołów. Niejeden zespół nigdy nie wydał tak dobrej płyty, jak ta zbieranina track’ów nagranych niejako przy okazji. Warto wspomnieć, że jeden z ważniejszych kawałków Oasis czyli „Whatever”, był też bonusem do jednego z singli, nie znalazło się miejsce dla niego na tej płycie.

Strzałem w stopę jest stwierdzenie, że Oasis jest zespołem odcinającym kupony z minionej popularności, bo jeszcze krótko przed rozpadem, bilety na dwa koncerty na stadionie Manchesteru United sprzedały się w ciągu czterech minut (sic!). Jasne, jeśli by wziąć pod uwagę wydane kilka lat temu „Greatest Hits”, to wiadomo, że są tam w przeważającej większości utwory z dwóch pierwszych płyt, ale nie znaczy to, że od tego czasu zespół nie stworzył wielkich hiciorów: „Hindu Limes”, „Songbird” czy ”Lyla” to tylko kilka z przykładów. Przedostatnia najlepsza chyba płyta zespołu od '96 roku: „Don’t believe the truth”, była świetnym przykładem, że to zespół, który ciągle żyje i ma się więcej niż dobrze, do tego do dzisiaj sprzedała się w nakładzie ponad czterech milionów egzemplarzy. Ostatnie, wspomniane wcześniej „Dig out your soul”, spokojnie przekroczyło milion nakładu, w nie tak długim czasie po premierze, co w dobie kryzysu fonografii jest dość niezwykłe. Jednak bardziej obrazuje w/w przykład pozycje Oasis na wyspach. Dość powiedzieć, że w dwóch ostatnich rankingach poczytnych i uznanych angielskich tytułów muzycznych, debiutanckie „Definitly Maybe” zajęło pierwsze miejsca, wyprzedzając chociażby wszystko co zostało popchniętę w świat pod szyldem The Beatles. Rankingi oczywiście nie świadczą o jakości muzyki, ale odzwierciedlają trendy i smak określonych publiczności.

„(What's the Story) Morning Glory” czy debiut? Fani zespołu nigdy nie osiągną chyba w tym temacie zgody. Największym chyba argumentem za tym pierwszym jest to, że w traciliście ma „Wonderwall”, utwór, który chyba obok „Smells Like Teen Spirit” i nie wiem jeszcze czego, jest rock’owym bannerem lat ’90-tych.

Są to płyty poniekąd zupełne i doskonałe.

Osobiście nie umiem rozstrzygnąć tego sporu nawet sam ze sobą. Myślę jednak, że płytą ważniejszą była „(What's the Story) Morning Glory”, bo to po niej nastąpił spadek formy bandu i to ona właściwie jest zapisem migawki historii, w chwili "'stania na barkach gigantów", najwyższy możliwy szczyt jaki mógłby być dostępny dla dwóch braci z robotniczej dzielnicy Manchesteru.

Funky Fresh

RUN DMC - Raising Hell, Profile Records - 1986

Run DMC byli największymi gwiazdami hip hop'u w historii gatunku. I to nie jest teza, tylko obiektywne stwierdzenie. Pierwsza platyna, pierwsze Grammy, kontrakty reklamowe czy pierwszy hip hopowy clip w MTV to nie wszystko. Od chwili, gdy pojawiło się Run DMC, nic nie było już takie samo. Byli dla hip hopu, tym czym Beatlesi dla rock’a, tym kim był Prometusz przekazujący ludziom ogień. Pokazując jak to się robi. To tak jakby wyższa forma cywilizacji rzeczywiście na chwilę odwiedziła ziemię i przekazała prawdę małej grupie ludzi, żeby ci zanieśli "prawdę" innym. Był rok 1983, kiedy zadebiutowali singlem "It's Like That/Sucker MCs". To było zupełnie nowe podejście do hip hopu. Old School właśnie wtedy stał się old. Minimalistyczne podkłady, oparte na potężnych stopach i werblu, wzbogaconych czasem jedynie o sążniste riff'y gitar elektrycznych i cuty Jam Master Jay'a. To jest dzisiaj nie do pomyślenia, ale do czwartej płyty u Run DMC nie ma praktycznie żadnego basu (sic!). Dosłownie. Run i DMC wymieniający się wersami, kończący za siebie linijki. I styl... Czarne Lee, białe superstary bez sznurówek, czarne skórzane kurtki i czarne fedory, podczas gdy cała scena miała na sobie outfity w stylu epoki post-disco, cekiny i tego typu zjawiska. Dla dzieciaków mogli być superbohaterami i z pewnością dla wielu nimi byli.

"Raising Hell" to chyba jedna z największych hip hopowych płyt w historii. Nie chodzi o to, że właściwie od niej zaczyna złota era, że jej komercyjny sukces jak na tamte czasy był bez precedensu. To było zjawisko, które owładnęło wyobraźnią już nie tylko fanów hip hopu. Rap wtedy wyszedł poza swoje ramy. Był w reklamach Adidasa, w MTV, na billboard'ach, na pierwszym Live Aid. Dzięki "Walk This Way", "It's Tricky" czy "My Adidas" Hip Hop wyszedł z podziemia.

Można podchodzić do tej płyty na różne sposoby, ale dla mnie to jest szczytowe ich dzieło. Nigdy później nie nagrają materiału choć zbliżającego się do poziomu „Raising Hell”. Wyprodukowany przez legendarnego Ricka Rubina album, broni się do dziś. Oczywiście brzmi dzisiaj zupełnie inaczej niż 24 lata temu, ale wystarczy posłuchać „Peter Piper” /który nota bene jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych motywów muzycznych hip hopu/, by stwierdzić, że pewne rzeczy są ponadczasowe.

To jest hip hop, który brzmiąc ulicznie, nie musi być wydawany w wesji clean, żeby puścić to dziecku i by odtworzyć w pimetime'ie. Nawet wyjatek w postaci „motherfucker'a” w „Hit it Run”, - które było jedynym przekleństwem w ich dyskografii - wcale tego nie zmienia. Słuchając tej płyty nie mam wątpliwości, co do tego jak odpowiem, kiedy ktoś mnie zapyta czy rap może być sztuką.

Still?

Nas - Stillmatic, Columbia Records - 2001

Nas swoja poezją postawił sobie pominik, dlatego to tak boli. Quentina Tarantino zawsze będę postrzegał przez pryzmat "Pulp Fiction", a Breta Eastona Ellisa przez "American Psycho". Nas jak wszystko inne skończył się na "Kill'em All". Po "Illmaticu" było już tylko rozczarowanie, podsycane przez kilka przebłysków dawnego przypierdolenia, jakie dał nam "Debiut". Powiedzmy sobie szczerze, ze gdyby hipotetycznie Curt Cobain żył do dzisiaj, albo gdyby The Beatles się reaktywowali, moglibyśmy być zupełnie niezadowoleni z tego, co mogliby nagrać. Hell no! Bylibyśmy na 100%. Nie usprawiedliwiam Nas'a, ale weźmy pod uwagę, że typ jest na scenie juz prawie od dwudziestu lat i to w jakiś tam sposób pozwala zrozumieć miałkość jego twórczości.

Ostatnio dostałem od brata wypasioną komórkę, która pozwoliła mi odstawić empetrójkę na półkę, obok discman'a i walkman'a żeby zbierały kurz razem. Zaoszczędziłem na bateriach, które miałem tylko wtedy jak miałem hajs, a każda dawała mi najwyżej 7 godzin muzyki. Thing is: zachciało mi się znowu "ILLamtic'a", ale, że akurat tego w pobliżu nie było zastosowałem półśrodek w postaci "Greatest Hits", po krótkiej lustracji tracklisty. "It ain't hard to tell" (dla mnie nr. 1 spośród wszystkiego co wyszło spod reki tego pana), "NY State of Mind", "One Love" i "Life's a Bitch" (Kolejność reszty właściwie przypadkowa). W bonusie dostałem jeszcze kilka tracków z późniejszego okresu, który szczerze mówiąc znam dość połowicznie. "It was written" słyszałem raz w życiu. "I am" z kolei dość intensywnie słuchałem w liceum. "Nastradamus" raz. Późniejszy Nas to tylko single, które przypadkowo znajdywałem na muzycznych stacjach. Wiem brzmi to dziwnie, ale dostrzegając przestrzeń, jaka dzieli trzecią, a tym bardziej czwartą płytę Nas'a i debiut, nie miałem nawet ochoty na sprawdzenie późniejszej twórczości króla Queensbridge.

Ale wczoraj był piękny dzień, 50 stopni w słońcu, a ja wracając rowerem znad jeziora, przesłuchałem dwa razy z rzędu "Greatest Hits" i nie wiem dlaczego, ale zaczęłem być ciekawy tego co było po przecinku. Dużo słyszałem o "Stillmatic'u", o "Ether", wcześniej słyszałem przecież "One Mic" i zacząłem po prostu wierzyć. Jak R.Kelly.

Odpalając w domu "Intro" zacząłem się obwiniać, że tyle czasu pod nosem miałem tak zajebisty rap i się na niego wypinałem. Wtedy przyszedł czas na "Ether"... Wcześniej nie słyszałem nic o beef'ie Jiggi z Nas'em poza tym, że miał miejsce. Zawsze wyobrażałem sobie, że jeśli tacy giganci biorą za mikrofon to my możemy tylko bić czołem o ziemię, ale po krótkiej serii rwanych dźwięków imitujących strzały z automatu dostałem od Nas'a diss na strasznym beat'cie niejakiego Rona Browz'a. Wiem, że dla wielu świadomych fanów rapu moje słowa brzmią jak prowo, a co najmniej jak herezja, ale gdzie są te miażdżące punchline'y Nas'a, w pamięć zapadł mi tylko jeden: "And that's the guy y'all chose to name your company after? / Put it together, I rock hoes, y'all rock fellas". Jak na diss predendenta do "Króla Nowego Jorku" to dla mnie zdecydowanie za mało, wiem, że to zabrzmi dziwnie ale więcej fajnych lajnów słyszałem w kawałkach Jimson'a z okresu diss'u z VNM'em. A Nas to przecież Heavyweight! C'mon!

Ok. Nas nie ma szczęścia do doboru podkładów, to chyba nawet za mało powiedziane. Biorąc pod uwagę, że bity na debiut kolekcjonował wyjątkowo skrupulatnie i wielokrotnie okazywał producentom swoją wybredność, to co działo się później jest niezrozumiałe. I nie chodzi o producentów, bo tych ma na skinienie palca. Casus "Nas is like", "One mic" czy "Made You Look" to chlubny wyjątek. Do tego flow, który brzmi coraz bardziej tak jakby mu się nie chciało, jakby przestało mu zależeć. Teksty, które często bywają miałkie, aspirując coraz częściej do jakiegoś manifestu, hymnu, przez poruszanie "istotnych" tematów vide: "My Country" czy "Rule". Brzmi to tak naiwnie, że aż żałośnie.

"A'yo! It's poison!"

Demyt! Słyszałem wiele dobrego o "The Lost Tapes", ale wcześniej słyszałem wiele dobrego o "Stillmatic'u"...

To co dostałem to "One Mic" i jeszcze jeden świetny kawałek na beat'cie Large Professor'a "You're Da Man", który od wczoraj odtwarzam zapętlony. To jest Nas, jakiego chciałbym słyszeć częściej, z kompleksową wizją, polotem i wersami ("Women and fast cars and diamond rings can poison a rap star / It's suicidal, how I smoke in so much la' / I saw a dead bird flyin through a broken sky / Wish I could flap wings and fly away", na które reaguje mechanicznym łał i muzyką, która spaja wszystko klamrą, w sposób, że czuje ciarki na plecach. Reszta sorry. Jest dużo gorszych raperów, nagrywających dużo lepsze płyty.

Pięć mikrofonów w Source'ie to kompromitacja.

You can hate me now.

/"Your arms too short to box with god / I don't kill soloists only kill squads"/

15 marca 2010

"So when you come back / We'll have to make new love"

Björk - Homogenic, One Little Indian - 1997

Premiera „Homogenic” zbiegła się z okrągłą, dwudziestoletnią rocznicą pierwszego wydawnictwa Björk, który nagrała jako jedenastolatka. Jej kariera – teraz jako 31-latki - wkroczyła chyba w najintensywniejszą fazę. Miała już za sobą dwa pełnowartościowe albumy, które – tak „Debut” jak i „Post” - były międzynarodowymi bestsellerami. Zaledwie rok wcześniej wypuściła album z remixami „Telegram”, a w jej życiu osobistym i publicznym także wrzało: związała się z brytyjską ikoną drum’n’bass’u Goldie'm, a niejaki Ricardo Lopez – załamany tym faktem psycho-fan strzelił sobie w skroń przy dźwiękach „I miss you” / nagrywał swoje ostatnie słowa na taśmę video, wysyłając wcześniej pocztą bombę adres artyski. Bombę, którą w dosłownie ostatniej chwili udało się przechwycić/. Ten fakt, jak i późniejsze rozstanie z Goldie'm, z pewnością nie pozostał bez wpływu na kształt powstającej w 1997 roku płyty.

Założeniem przyszłego albumu, od samego początku miało być to, iz krążek stanowić miał spójną całość, być konceptem /skąd „Homogenic (od homogeniczności: jednorodności)./ Jednakże ażeby to osiągnąć Björk musiała, zająć się tym, czym wcześniej zajmowali się jej producenci, mianowicie, musiała w większym stopniu uczestniczyć w powstawaniu muzycznej części przedsięwzięcia. Wcześniejsze albumy, stanowiły coś na kształt symbiotycznych duetów. Björk niewątpliwie miała niebagatelny wpływ na kształt zawartych na poprzednich albumach utworów, ale tym razem miała nie tylko nadzorować kształt całego procesu kreacji, ale także się w niego włączyć.

Pierwotna koncepcja oparcia wszystkich piosenek na bazie trzech składników, czyli jej wokalu, minimalnych beat’ów i smyków, które miały jednocześnie współgrać i stanowić odrębną część, nieco zmieniała się w trakcie prac na albumem. Z początku zakładała ona nie tylko w ogóle całkowitą rezygnację z basu w kawałkach /co ostatecznie uda jej się dopiero na późniejszych płytach/, ale i wszelkich innych instrumentów. Efekt finalny sporo różni się jednak od pierwotnego założenia. Niektóre utwory oparte są na potężnych przesterowanych beat’ach i basie. Jednakże idea potężnej dawki instrumentów smyczkowych Icelandic String Octet, przetrwała i właściwie urzeczywistniła się w większości utworów, niektóre z nich nawet dominując. Już pierwszy z brzegu przykład otwierającego album „Hunter” przygważdża niepokojącym dudnieniem smyków. Podobnie jest z kolejną pyszną „Jógą”, która chyba do dziś jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów Björk. W dużym stopniu realizacją pierwotnej idei był późniejszy koncert z akompaniamentem Brodsky Quartet.

Kolejnym założeniem, świetnie zrealizowanym przez Marka Bell’a jest oddanie islandzkości muzyki Björk. Szczególnie pierwsza część płyty zdominowana jest przez niespokojne beat’y, który są w istocie ciągnącymi się kolażami, kojarzącymi się automatycznie z erupcjami gejzerów i basowym hukiem nadmorskiego wiatru. Pewien rodzaj chłodu i sterylności, panujący w części tych utworów buduje w wyobraźni słuchającego polodowcowy krajobraz Islandii. Właściwie, kiedy ogląda się teledysk do „Jógi” obraz skutymi lodem kamiennych gór, biel śniegu i nieśmiałe plamy wyrazistej przebijającej się spod niego zieleni, wydaje się on, automatycznym dopełnieniem muzyki, tak naturalnym jak i oczywistym.

Słuchając pierwszy raz „Homogenic” uwierzyłem w tę eklektyczną spójność. Homogeniczność tego albumu wydaje się czymś wymykającym się rozumowi, otóż tak nastrojowe utwory: wspomniana wcześniej „Jóga”, jak i następujący po niej jeszcze lepszy „Unravel”, naturalnie kompilują się z cyber-industrialnym-techno „Pluto” i z wyjątkowo delikatnym, następującym po nim „All is full of love”. Homogeneous spełniony.

Ta płyta jest zupełnie nowym rozdziałem w muzycznym rozwoju Björk, chyba nawet najistotniejszym w dyskografii artystki, która przyzwyczaiła nas wtedy do tego, że z każdą kolejną płytą wymyśla siebie na nowo.

Jest to płyta niewątpliwie kameralna, choć nie w sposób późniejszej arcyjednorodnej „Vespertine”. Spokojna, ale momentami zadziorna. Co prawda słychać na niej jeszcze echa klubowego brzmienia poprzednich dwóch albumów, głównie w postaci „Alarm Call” i w mniejszym stopniu „5 years”, stanowiącego niewątpliwie oskarżenie w kierunku Goldie’go, ale pojawia się także echo z przyszłości: zapowiadająca klimat „Vespertine” - „All is full of love”, która właściwie niezauweżnie mogłaby wejść na trackliste tej płyty /na marginesie: na tej samej zasadzie jak „I Gave You Power” z drugiego Nas’a, mógłby spokojnie wpleść się między tracki „Illmatica”/.

To wszystko jest mniej lub bardziej oczywiste, natomiast dla mnie osobiście niewątpliwie zaletą tej płyty jest obecność na niej „Unravel”, który jest dla mnie nie tylko najpiękniejszą piosenką Björk, ale także stanowi jedną z pozycji mojego osobistego Top5. Thom Yorke – frontman Radiohead – z resztą ulubiony wokalista Björk, z którym wspólnie nagrają trzy lata później genialne „I’ve seen it all” – wielokrotnie w wywiadach podkreślał, jakim podziwem i uwielbieniem darzy ten utwór i jak to przez kilka lat namawiał kolegów z zespół na zagranie coveru, co udało zrealizować się dopiero w 2007.

Nie wiem czy można napisać o tej płycie, że jest najlepszą w dorobku Björk? To kwestia gustu. Jeden będzie wolał klubowe brzmienia wcześniejszych albumów, inny delikatność i atmosferę „Vespertine” czy eksperymentalność „Medulli” (o „Volcie” nie wspominam, spuśćmy na nią zasłonę milczenia). Wiem tylko tyle: to była właśnie ta płyta dzięki, której zdecydowała się wyruszyć przed siebie w poszukiwaniu tej „idealnej piosenki”, o której tak często mówi przy różnych okazjach. Powiem szczerze: mam nadzieje, że kiedyś ją znajdzie, wydaje mi się, że mało jest artystów, którym dzisiaj jeszcze coś takiego się należy.

14 marca 2010

"Solidny sześciopak bez ściem"


Trzyha / Warszafski Deszcz - Nastukafszy, RRX -
1999

5 stycznia 1999. Historia "Nastukafszy" zaczyna się tak naprawdę cztery lata wcześniej...
Duet Dj'ów (JanMarian i V.o.l.t.), próbujących swoich sił także na mikrofonach jako 1KHz (Ein Killa Hertz), spotyka i dokooptowuje do składu TDF'a, który z miejsca staje się najlepszym raperem w składzie. Właściwie do dzisiaj na przeróżnych forach trwa dyskusja czy powstał materiał 1KHz, czyniąc z niej tym samym "kolejną z miejskich legend". Istnieje wielu naocznych świadków, którzy widzieli/słyszeli tę kasetę, większość z nich jest rzecz jasna relacją z drugiej, bądź dalszej ręki, na dodatek sam Tede zapytany w wywiadzie o tę kasetę, zaprzeczył żeby kiedykolwiek ona powstała, ale wiadomo przecież, że istnieje także "wiara bez nadziei" i trwać dalej będą karkołomne wysiłki rodzimych diggerów. Póki co, istnieją "Wyłącz mikrofon" czy "1KHz" z kultowej składanki Smak B.E.A.T. . Nagrania te dzisiaj maja jedynie wartość historyczną, bo wiadomo, nie od dziś, że JMI czy Volt na majku to - lekko mówiąc - opcja dla wytrwałego słuchacza.
Kiedy Volt decyduje się ostatecznie "wyłączyć mikrofon" i poświęcić produkcji, na placu pozostaje Marian i TDF. Transfer do składu Ceube, zmiana szyldu, JMI generalnie raczej off the mic - chociaż nie raz się zapomina (np. na "Wspólnej Scenie") - stoi za deck'ami. Produkują wszyscy, ale głównie Ceube - z prozaicznego powodu: to on ma w domu Amigę. Powstaje asłuchalna dzisiaj "WuWuA", o usłyszeniu jej marzy cała Polska. Sam pamietam jak którejś nocy śniło mi się, że słyszałem tę kasetę.
Wiadomo kolejna zmiana warty. Cała polska zna tę historię. Ceube odchodzi, przychodzi "Numer od muzyki, bluntów i słodyczy". 3H zmienia szyld na Warszafski Deszcz.
Są albumy kultowe i mnie kultowe. Ten album jest kultowy absolutnie. Zwykle stawia się go w jednym szeregu ze "Skandalem", jasne była masa innych rzeczy, ale żadna nie oddziaływała chyba tak na powszechną wyobraźnie jak te dwie płyty. Przy czy wydaję mi się, że "Nastukafszy" jest ważniejszą płytą przez właśnie przytoczoną wyżej historię. Ta płyta to poniekąd pryzmat przez, który można spojrzeć na polski hip hop ten dzisiaj i ten wczoraj. "Korzenna muzyka i korzenny ustach smak" jak nawinął Numer.
"Nastukafszy" były już kultowym albumem na długo przed nagraniem. Zapowiedzi tej płyty pojawiły się na grubo rok przed jej ostatecznym wydaniem u Kozaka (RRX For Lajf). Co jakiś czas WFD pojawiał się gdzieś na ficzuringu czy jakiejś składance i rozbudzał ogromne pokładane w tej płycie nadzieje. Były na pierwszym Volcie: "Letnia Miłość" (nie wiem czy jest dzisiaj ktokolwiek, kto jarał się w tamtym czasie hip hopem, kto nie znałby linijek Tedego) i "Kilkaset słów prawdy" (który poza tym, że był ogólnym bulwersem na recenzje drugiego Kalibra napisana przez Wita Dzikiego - w Brumie czy Machinie, nie pamiętam - to był też pionierskim dissem tegoż Kalibra właśnie "Pokój dla prawdziwych składów w Katowicach"). Były też ficzuringi "Wolę się nastukać" ze "Skandalu" i "Ja mam to co ty" z "Trójki" Wzgórza. Wszystkie wersy Tedego w tych trackach (Numera mniej) są arcykultowe. Właściwie jeśliby wymienić najczęściej follow-up’owanego rapera to myśle, że Tede miałby szanse na czołowe, jeśli nie pierwsze miejsce, z resztą... Powiedź w ilu trackach słyszałeś mutacje "Nie wiesz o co chodzi to weź się kurwa dowiedz / jak nie milcz jak na Milczeniu Owiec" !? No właśnie.
Pisanie o "pierwszym warszafskim" w obiektywnych kategoriach jest pozbawione sensu. "Masz to w sercu to masz to w uszach" inaczej się nie da, z resztą wystarczy napisać, że żeby kupić tę kasetę spierdoliłem specjalnie z lekcji. Wieczorem tego dnia poczułem zapach Warszawy po deszczu, chociaż nigdy przedtem tam nie byłem. Może to dziwne, ale dla mnie Warszawa na tej płycie, to było nie miejsce, a stan umysłu. Łoroł State of Mind.
Tede ztj "Przepalone płuco" i Numer ztj "Czerwone oko" ejkejej "Reprezentant Mocy". "Zielone dzieci kwiaty" Dziwko!
Tede zawsze nagrywa płyty na mniejszym bądź większym spontanie, podejrzewam, że w znacznym stopniu i "Nastukafszy" tak powstało. Było tak jak w skicie z Rybą z Metropolii: "- To wpadaj tutaj, coś nagramy. - Wpadam chłopaczyno."

Co jest mocno zaskakującym faktem, bo płyta brzmi jak prawdziwie przemyślany koncept od początku do końca: Jest opener, a tracki przechodzą jakoś naturalnie od jednego do drugiego jakby stanowiły zamknięta opowieść.
Są jeszcze echa Trzyha (HardcoreHipHop): przede wszystkim "Konexje" track, który zawsze był dla mnie definicją prawilnego rapu z klasą, jest wreszcie najchujowszy chyba track na tej płycie z Mor.W.A. (wtedy jeszcze Sen MorW.A., których pierwsze podziemne kawałki - co ciekawe produkował właśnie Tede (sic!)). Właściwie ta płyta ma dla mnie jeden jedyny zgrzyt, właśnie ten track, bo jest kompletnie nie kompatybilny z resztą. Reszta albumu to już nowe brzmienie Warszafskiego Deszczu: bujające tracki, na lajtowych bitach. Właściwy każdy track zasługuje na to by o nim cos napisać, szczególnie, że każdy z nich słyszałem już odpowiednią ilość razy na repeat'cie, ale ciągle udaje mi się odkryć w nich coś nowego. Niedawno np. ze zdumieniem stwierdziłem, ze w "Czas nas zmienił" nawijają Kritaczi i Ryba z Metropoli, a przez te wszystkie lata słuchałem tego tracku przekonany, ze to jedna cała zwrotka Ryby (ejkejej "Kiełbasa To zapamietaj"). Tak mają podobne głosy, że nie zauważyłem :D W "Nie mów mi o umieraniu", można się dowiedzieć co miał na myśli Włodek w "Armagedonie" mówiąc "Jak Tede nie upadłem nisko", a słuchając "Żyje Spox" czy "Gram w zielone" człowiek uświadamia sobie, ze te dwa kawałki oparte są głównie na czasownikowych rymach. Pierwszy w całości na "-ując", a drugi w większej części na klasycznym "-uje", z tym, że jak ktoś nie będzie próbował zjechać tej płyty to ma szanse się nawet nie zorientować. I mean it. Believe it or not.
Mówiąc już o tym albumie konkretnie: Tede jest na tej płycie przechujem. Wiadomo "Numer zawsze spoko", więc jak spoko, to po co mówić cos innego? Prawda jest taka, że Tede zjada go w dosłownie w każdym tracku. To wersy Tedego przeszły do historii. Każdy znał je na pamięć. Jasne Numer brzmiał fajnie, ale przy nim brzmiał jak zawodnik z conajmniej dwóch lig niżej. Tede w '99 był życiowej formie. Każdy jego ficzuring był kosiorem. Dla wielu ludzi (m.in. mnie ) był najlepszym polskim raperem na tamten czas. Powiedzmy sobie prawdę - nikt wtedy nie jarał się Freeze'm - nikt go wtedy nie rozumiał! Tede rozgrywał i wydawało się, że będzie to trwało jeszcze bardzo długo. Do tego wyprodukował ten album praktycznie w całości. To było poniekąd wielkim ewenementem w tamtych czasach: album bez ani jednego bitu Volta! Może dlatego brzmiał tak kompletnie inaczej od wszystkiego innego?
Mario dał tylko trzy bity: genialną "Sobotę", fajne "Jedźmy gdzieś" i chyba najgorszy podkład na całej płycie "Powoli do przodu" gdzie - na szczęście tylko tutaj - też nawinął parę wersów. Uffff. Ograniczył się głównie do cut'ów, na spółke z DJ'em Deszczu Strugi, z którym tworzyli wtedy Polfejder. Pezet miał racje: "Odłóż mikrofon człowieku! 1KHz już nie ma!".
Wracając do tej płyty widać wyraźnie, że ciągle jest słuchalna, ciągle brzmi zajebiście, jestem w stanie nawet pokusić się o stwierdzenie, że brzmi świeżo. Wiem, wiem. Whatever. Ale Ej! "Skandal" jest dzisiaj asłuchalny, tak jak wszystkie płyty, które wyszły w tamtym okresie. "Nastukafszy" ciągle brzmi zajebiście. No matter what!
Ciągle paaaaaaaadaaaaaaaa!

/Najlepszy i najważniejszy album w historii polskiego hip hop'u/

Calm Pills. Swallow it!

Powieki dźwigające ciężar szarego jak ołów wtorku i sine palce masujące reumatyzm miejskiego przedpołudnia. Bez kłębka wełny w labiryncie otępionych marzeń, dryfujących na chmurze zsamplowanej kobiecej arii opisującej średniowieczną walkę dobra ze złem, pulsuje w rytmie hi-hata, góra-dół jak werbel i stopa. Muzyka to podobno marzenie, a marzenia są warte wszystkiego, ale nie to miasto. Ono nie jest warte niczego tak jak Cezar nie był wart Kleopatry, a Giorgio Moroder nie był wart featuringu u Bowiego. Bogowie powinni nimi pozostawać, nie dzielić się mocami z plebsem. Dzisiaj nie jest wart mojej śliny, tylko mojej modlitwy. Tak tylko ona potrafi je jeszcze zbawić, podnieść z martwych. Moje kości modlą się do ciepła, a skóra do promienia słońca, tylko moje uszy to jedyne części ciała, które nie mają do niej prawa, bo jedynie one potknęły się o światło.

International verständlich

Freundeskreis - Esperanto, Four Music - 1999

"Leg dein Ohr auf die Schiene der Geschichte !"

Kolejny hicior z Reichu. Jeden z dziesiątki moich ulubionych albumów. '99. Okres największego boomu na hip hop w Niemczech. Wychodzą kultowe płyty Absolute Beginner, Dynamite Deluxe czy "Rolle mit Hip Hop" Afroba, wreszcie "Esperanto" Freundeskreis poprzedzony tytułowym singlem; mówi o wspólnym języku ludzi jakim mógłby być hip hop... jakim właściwie jest.
Płyta czaruje od samego początku intymną, kameralną atmosferą i wyjątkową spójnością. Ten album nie jest najdoskonalszym albumem hip hopowym jaki kiedykolwiek nagrano, nigdy tak nie twierdziłem; Rzecz w tym po prostu, że kiedy słyszę Maxa Herre snującego opowieści o pierwszych nagrywkach w piwnicy, o miłości - ten album właściwie zdaje się tylko o niej mówić - wreszcie o fascynacji hip hopem - ale to chyba tez w końcu miłość c'nie? - to od razu to kupuje! Nic nie poradzę. Fakt, że zupełnie nie podzielam jego fascynacji lewackimi ikonami popkultury typu Che czy Salvador Allende, ale jeśli puścić te fragmenty mimo uszu jest git, zdecydowanie git!
Muzyka opiera się głównie na spokojnym graniu żywej akustycznej gitary i fortepianu osadzonymi na spokojnym, rezleniwiającym bicie.
Jak zwykle w trzech numerach poajwia się nieoficjalny członek FK Sékou aka Ambassador, który jak zwykle ma zawsze jeden cały numer do swojej dyspozycji; jak zwykle sa ziomki ze Stuttgartu Afrob i Massive Töne (jeszcze z Wasim na majku); dodatkowo płytę wzbogaca Shurik'N z legendarnego francuskiego IAM w świetnym "Briefwechsel/Letter Exchange", a zubaża Sammy DeLuxe w słabym "Eimsbush Bis 07II", który kompletnie nie pasuje do reszty albumu.
Chłopaki od wydania krążka, którego nakład osiagnął ponad 300.000 nośników, milczeli. Dj Friction zajął się solowym produkcjami, Max Herre wydał w 2004 solowy krążek firmując go swoim nazwiskiem, który w istocie niewiele się różni od produkcji FK, poza tym może, że nie jest to produkcja FK; dopiero pod koniec tego roku chłopaki zdecydowali się na wielką trasę koncertową promującą album "FK10", będącym czymś w rodzaju jubileuszowego greatest hits z trzema nowymi utworami, jednym zamykającym płyte instrumentalem, drugim klimatycznym "Das Prinzip der Hoffnung" i mającym promować płytę obiecującym "FK10". Może jest jednak jakaś nadzieja, że kiedyś coś jeszcze nagrają razem, w końcu tacy starzy to jeszcze nie są. Jordan w końcu ogłaszał koniec kariery trzy razy, c'nie?

We Can Be Heroes Just for One Day!

"We could steal time just for one day /We can be Heroes for ever and ever"

Riff z Heroes jest jak sampel w "TROY" CL'a i Pete Rocka, jak kobiety, jak "Psy" Pasikowskiego, jak dożylny kompot, jak oczy Audrey Tautou, jak kreacje Marlona Brando, jak młodość, jak życie... taaak... jest jak miłość. Raz poznasz, raz usłyszysz i życie zamienia się w regularne injekcje, tyle, że w tym przypadku przedawkowanie nie jest chyba możliwe. Słyszałem ten numer setki, jeśli nie tysiące razy i za każdym razem wgniata mnie w ziemię. Każdy ma jeden taki numer. Nie chodzi o jakiś numer, który kojarzy ci się z pierwsza defloracją czy pierwszym kiss'em, tylko taki, który samym swoim istnieniem wywraca wszystko do góry nogami i pozwala na nowo uwierzyć w muzykę, która czasem przecież okazuje się już tylko przyzwyczajeniem.
Heroes ma w sobie tak wielka dawke optymizmu i wiary we wszystko, że czujesz jak krew dosłownie pulsuje w twoich arteriach. z resztą, nie powstała piękniejsza piosenka o miłości, a "Light My Fire" to co najwyżej Sanczo przy Kiszocie czy Mroczek przy Pacino, choć przecieź też jest genialne i hipnotyzujące.
Bowie nagrał dziesiątki świetnych numerów od "Station to Station", przez "Suffragette City", i kończąc powiedzmy na "Strangers When We Meet", ale Heroes jest tym numerem przy którym chciałbym strzelić sobie w łeb, nawet jeśli zaproponowano by mi najważniejsze numery mojego życia nawet "Hurt" w wykonaniu Johnnego Casha, "Unravel" Bjork czy "Are You There?" Anathemy. Tak, to Heroes miał być tematem mojego życia i tak już zostanie.
Nie znasz!? Shame On Nigga! Posłuchaj tylko trzeciej zwrotki. Nic więcej ci nie powiem.

Jeztzt kommt der Hammer! Der absolute Hammer!

Die Fantastischen Vier - Unplugged, Four Music - 1999

"Der Verstand gibt uns die Hand und wir betreten Neu Land."

Nie pamiętam kiedy usłyszałem chłopaków z Fanta4, musiało być to pewnie, któreś letnie nadmorskie stoisko z kasetami, których kiedyś było od zajebania. Wiem tylko kiedy o nich samych usłyszałem. To był chyba jakiś bezalkoholowy sylwester w czasie pierwszych edukacyjnych kroków typu druga klasa podstawowej, kiedy polska edycja Bravo, była zwyczajnym przedrukiem niemieckiego, a jeśli tak było to nie mogło ich tam nie być. Tak więć tamże.
Wydaje mi się że były to czasy chwile przed "Vierte Dimension" z '94 i przed pojebanym projektem Megavier, bo Thomas D nosił wtedy zajebistego czerwonego irokeza.
Świadomie zacząłem ich słuchać od stosunkowo niedawna, może kilka lat nie więcej. Powód był prosty: bariera językowa pogłębiała się wraz kolejnymi latami obowiązkowego niemieckiego. Dobiłem w końcu do 9 roku nauki języka, szczycąc się średnio-zaawansowanym. Nieważne... ważne, że wystarcza.
Po "Lauschgifcie" z '95, chłopaki specjalnie nic wspólnie nie wydawali... no niby jest "Live und direkt" z '96, ale trudno to uznać za coś przełomowego, nawet specjalnie absorbującego, generalnie prócz remixu "Tag am Meer" Wax Doctora nie masz tam czego szukać, a promujący krążek "Der Piknicker" zaistniał przecież dopiero na silnglowym remixie Thomilli z późniejszego Turntablerocker; wersja płytowa sklejona jest z koszmarnym, bezprzymionikowym wręcz bitem. Tak więc do '99 o chłopakach zrobiło się raczej cicho, Thomas D wydał "Solo", Michi Beck "Weltweit", Smudo pojawił się, przez ten czas chyba tylko na featuringu u Beck'a, And.Y zajął się produkcją m.in. Die Spezializtz. No nieważne, trochę czasu minęło do wydania "4:99" i wreszcie jej dziecka "MTV Unplugged", która powstała na hajpie jaki chłopaki wywołali swoim powrotem na niemieckojęzyczne szczyty.
Koncert, który jest jednym z najciekawszych koncertów Unplugged jakie kiedykolwiek widziałem, jest swego rodzaju podsumowaniem dotychczasowej działalności grupy; z resztą genialnie w ten klimat wprowadza otwierający koncert "Neues Land": "Komm, komm mit! Gib mir deine Hand, diese Reise fuhrt direkt in deine eigenen Verstand." ( "Chodź, chodź! Daj mi swoja rękę, ta droga powiedzie nas przez zrozumienie samych siebie").
Znalazły się tu kawałki ze wszystkich płyt. Wyczuwa się niesamowita liryczna przepaść między kawałkami z '90 i wersami typu "Ich bin S.M.U.D.O. von den Fantastischen Vier / und ich trink gern bananensaft mit kühlem weizenbier / egal ob blond ob braun [...]", a np. genialnym - zdecydowanie lepszym wykonaniem niż na studyjnej "4:99" - "Milionen Legionen" Thomasa D, który kreuje nowy rodzaj poezji, w towarzyszącym mu charakterystycznym dowtempowym tempie bitu i surowych sampli. Klimaty, które rozpoczął singlem "Solo" z Niną Hagen na featuringu, dalej świetnym "Liebesbrief" z kompilacji "Four Elements" (labelu Four Artists założonego przez chłopaków w Berlinie), kończąc na ambitnej solowej produkcji "Lektionen in Demut" z 2001 roku. Zdecydowanie lepiej, niż studyjna wersja wypada tu też promujący płytę "Tag am Meer". Nowe numery łączą się muzycznie ze starymi, nie powodując jakichkolwiek kontrastów, wiele z nich brzmi może dosyć oszczędnie, bo takie przecież były orginalne wersje utworów z początku nineties. Jedyne czego może trochę brakować to jakiejś inicjatywy przearanżowania kilku chociażby utworów, w jakiś znaczący sposób, zwłaszcza, że płyta spokojnie i tak osiągnęła by spory komercyjny sukces i miała towarzyszyć jej poważna trasa, która w przypadku Fanta4 jest graniem w wielkich halach, a nie typowo polskimi imprezami na przyczepach i w chujowych klubach i szczególnie wreszcie, że zgromadziła zastęp świetnych bodajże 24 muzyków symfonicznych i wirtuozów dosyć osobliwych instrumentów, chociaż może nie w stronę Unplugged Björk, gdzie grano na kieliszkach.
Koncert jest świetny, większość to numery nagrane przez pojedynczych emce w całości, ale tutaj inni wymieniają się wersami co powoduje wrażenie jakby był to wynik pracy całego zespołu. Z resztą to tez jest fenomen, że na średnio 12 kawałków na wspólnych płytach, odejmując interludia i skity, wspólnie zarapowane sa średnio 4. I tak największe hiciory jak "Weg", "MfG" czy "Der Piknicker" to dzieło np. samego Michi Becka, a 3 singlowe numery z "4:99" to właściwie solowe numery całej trójki.
Tegoroczną płytą specjalnie mnie nie zachwycili, ale przedmiotem całego zamieszania jest przecież "MTV Unplugged".

Just Enjoy!

Pytasz jakim albumem chciałbym być?

Apollo Four Forty - Electro Glide In Blue, Stealth Sonic - 1997

"W tej chwili kościołem @440 są kluby taneczne, a album Electro Glide In Blue jest filmem drogi wśród albumów."

Pytasz dlaczego?
Wiesz sam nie wiem, może jest tak, że to muzyka wybiera ciebie, a nie odwrotnie. Każdy ma jakiś album bazę, na której stawia fundament swoich oczekiwań, gmach późniejszego gustu, który przez lata odrzuca wszystko co było wcześniej. Ten album jest początkiem i końcem. Jest ze mną od poczatku świadomego słuchania i będzie do końca, bo miłość jest wieczna tak jak diamenty od Tiffany'ego. Przyszedł do mnie w czasach kiedy mój jamnik popierdywał Scootera i Dune i został do dziś kiedy Creativ zwalają rzeczy mejd baj "zupełnie coś innego".
Kaseta kosztowała chyba 7 polskich - wtedy rzeczywiście - nowych, wpadła mi w ręce w jesienny dzień podczas kruzingu ulicami nadmorskiej mieściny, która kiedyś była moim domem, a dziś jest już tylko wspomnieniem lepszych dni. "Give it up for these Dayz!" Przypadki jednak decydują o kształcie wielu rzeczy.
Nie ma na tym albumie minuty nudy, sekundy zgrzytu; zarzuć mi wiele ale zostaw moje relikwie. To jest największy wajb mojego życia, stary! Soundtrack to life! Uwierzysz, że większość jest wynikiem improwizacji? Wiem, takie rzeczy rzadko przynoszą ponadczasowość. Jest niby Rejs, jest "1. Outside", ale powiedz mi co jeszcze?
Mary Mary - aktualnie były już emce Apollo - zapytany o rodzaj muzyki zawartej na tym albumu, odpowiedział: "melanż jazzu i rave'u, więc może jave!". Mniejsza o większość. To jest album, który na bezludnej wyspie byłby jedyną rzeczą, której bym pragnął obok biblii i rozbisurmanionej dzierlatki.
Wszystko co powstało po nim, a co wyszło spod ręki A440 jest niczym wartym uwagi. I choć bonusowy, dodany do reedycji "Raw Power" zwiastował odejście w kierunku rock'n'rollowej stylistyki, to wciąż nosił w sobie jakieś światło. "Gettin' High on Your Own Supply" czy wreszcie kolejne "Dude Descending a Staircase" to w towarzystwie eletro szybowania w błękicie okres mroku, błędów i wypaczeń. Może to i lepiej, w końcu nie mam do chłopaków pretensji... Heller też zaistniał Paragrafem 22, później nie tworząc niczego wielkiego, co dopiero tak arcymistrzowskiego; casus "Enigmatic" Niemena i syntezatorowy szajs późniejszych lat.
Album drogi: od "Altamont Super-Highway Revisited", przez nawiązanie do kultowego "Vanishing Point" i "Carrera Rapida" do zamykającego płytę i w moich oczach wartościowość A440 "Raw Power". Wystarczy w nią wyruszyć.
Chcesz czegoś więcej?