15 marca 2010

"So when you come back / We'll have to make new love"

Björk - Homogenic, One Little Indian - 1997

Premiera „Homogenic” zbiegła się z okrągłą, dwudziestoletnią rocznicą pierwszego wydawnictwa Björk, który nagrała jako jedenastolatka. Jej kariera – teraz jako 31-latki - wkroczyła chyba w najintensywniejszą fazę. Miała już za sobą dwa pełnowartościowe albumy, które – tak „Debut” jak i „Post” - były międzynarodowymi bestsellerami. Zaledwie rok wcześniej wypuściła album z remixami „Telegram”, a w jej życiu osobistym i publicznym także wrzało: związała się z brytyjską ikoną drum’n’bass’u Goldie'm, a niejaki Ricardo Lopez – załamany tym faktem psycho-fan strzelił sobie w skroń przy dźwiękach „I miss you” / nagrywał swoje ostatnie słowa na taśmę video, wysyłając wcześniej pocztą bombę adres artyski. Bombę, którą w dosłownie ostatniej chwili udało się przechwycić/. Ten fakt, jak i późniejsze rozstanie z Goldie'm, z pewnością nie pozostał bez wpływu na kształt powstającej w 1997 roku płyty.

Założeniem przyszłego albumu, od samego początku miało być to, iz krążek stanowić miał spójną całość, być konceptem /skąd „Homogenic (od homogeniczności: jednorodności)./ Jednakże ażeby to osiągnąć Björk musiała, zająć się tym, czym wcześniej zajmowali się jej producenci, mianowicie, musiała w większym stopniu uczestniczyć w powstawaniu muzycznej części przedsięwzięcia. Wcześniejsze albumy, stanowiły coś na kształt symbiotycznych duetów. Björk niewątpliwie miała niebagatelny wpływ na kształt zawartych na poprzednich albumach utworów, ale tym razem miała nie tylko nadzorować kształt całego procesu kreacji, ale także się w niego włączyć.

Pierwotna koncepcja oparcia wszystkich piosenek na bazie trzech składników, czyli jej wokalu, minimalnych beat’ów i smyków, które miały jednocześnie współgrać i stanowić odrębną część, nieco zmieniała się w trakcie prac na albumem. Z początku zakładała ona nie tylko w ogóle całkowitą rezygnację z basu w kawałkach /co ostatecznie uda jej się dopiero na późniejszych płytach/, ale i wszelkich innych instrumentów. Efekt finalny sporo różni się jednak od pierwotnego założenia. Niektóre utwory oparte są na potężnych przesterowanych beat’ach i basie. Jednakże idea potężnej dawki instrumentów smyczkowych Icelandic String Octet, przetrwała i właściwie urzeczywistniła się w większości utworów, niektóre z nich nawet dominując. Już pierwszy z brzegu przykład otwierającego album „Hunter” przygważdża niepokojącym dudnieniem smyków. Podobnie jest z kolejną pyszną „Jógą”, która chyba do dziś jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów Björk. W dużym stopniu realizacją pierwotnej idei był późniejszy koncert z akompaniamentem Brodsky Quartet.

Kolejnym założeniem, świetnie zrealizowanym przez Marka Bell’a jest oddanie islandzkości muzyki Björk. Szczególnie pierwsza część płyty zdominowana jest przez niespokojne beat’y, który są w istocie ciągnącymi się kolażami, kojarzącymi się automatycznie z erupcjami gejzerów i basowym hukiem nadmorskiego wiatru. Pewien rodzaj chłodu i sterylności, panujący w części tych utworów buduje w wyobraźni słuchającego polodowcowy krajobraz Islandii. Właściwie, kiedy ogląda się teledysk do „Jógi” obraz skutymi lodem kamiennych gór, biel śniegu i nieśmiałe plamy wyrazistej przebijającej się spod niego zieleni, wydaje się on, automatycznym dopełnieniem muzyki, tak naturalnym jak i oczywistym.

Słuchając pierwszy raz „Homogenic” uwierzyłem w tę eklektyczną spójność. Homogeniczność tego albumu wydaje się czymś wymykającym się rozumowi, otóż tak nastrojowe utwory: wspomniana wcześniej „Jóga”, jak i następujący po niej jeszcze lepszy „Unravel”, naturalnie kompilują się z cyber-industrialnym-techno „Pluto” i z wyjątkowo delikatnym, następującym po nim „All is full of love”. Homogeneous spełniony.

Ta płyta jest zupełnie nowym rozdziałem w muzycznym rozwoju Björk, chyba nawet najistotniejszym w dyskografii artystki, która przyzwyczaiła nas wtedy do tego, że z każdą kolejną płytą wymyśla siebie na nowo.

Jest to płyta niewątpliwie kameralna, choć nie w sposób późniejszej arcyjednorodnej „Vespertine”. Spokojna, ale momentami zadziorna. Co prawda słychać na niej jeszcze echa klubowego brzmienia poprzednich dwóch albumów, głównie w postaci „Alarm Call” i w mniejszym stopniu „5 years”, stanowiącego niewątpliwie oskarżenie w kierunku Goldie’go, ale pojawia się także echo z przyszłości: zapowiadająca klimat „Vespertine” - „All is full of love”, która właściwie niezauweżnie mogłaby wejść na trackliste tej płyty /na marginesie: na tej samej zasadzie jak „I Gave You Power” z drugiego Nas’a, mógłby spokojnie wpleść się między tracki „Illmatica”/.

To wszystko jest mniej lub bardziej oczywiste, natomiast dla mnie osobiście niewątpliwie zaletą tej płyty jest obecność na niej „Unravel”, który jest dla mnie nie tylko najpiękniejszą piosenką Björk, ale także stanowi jedną z pozycji mojego osobistego Top5. Thom Yorke – frontman Radiohead – z resztą ulubiony wokalista Björk, z którym wspólnie nagrają trzy lata później genialne „I’ve seen it all” – wielokrotnie w wywiadach podkreślał, jakim podziwem i uwielbieniem darzy ten utwór i jak to przez kilka lat namawiał kolegów z zespół na zagranie coveru, co udało zrealizować się dopiero w 2007.

Nie wiem czy można napisać o tej płycie, że jest najlepszą w dorobku Björk? To kwestia gustu. Jeden będzie wolał klubowe brzmienia wcześniejszych albumów, inny delikatność i atmosferę „Vespertine” czy eksperymentalność „Medulli” (o „Volcie” nie wspominam, spuśćmy na nią zasłonę milczenia). Wiem tylko tyle: to była właśnie ta płyta dzięki, której zdecydowała się wyruszyć przed siebie w poszukiwaniu tej „idealnej piosenki”, o której tak często mówi przy różnych okazjach. Powiem szczerze: mam nadzieje, że kiedyś ją znajdzie, wydaje mi się, że mało jest artystów, którym dzisiaj jeszcze coś takiego się należy.

Brak komentarzy: