14 marca 2010

Calm Pills. Swallow it!

Powieki dźwigające ciężar szarego jak ołów wtorku i sine palce masujące reumatyzm miejskiego przedpołudnia. Bez kłębka wełny w labiryncie otępionych marzeń, dryfujących na chmurze zsamplowanej kobiecej arii opisującej średniowieczną walkę dobra ze złem, pulsuje w rytmie hi-hata, góra-dół jak werbel i stopa. Muzyka to podobno marzenie, a marzenia są warte wszystkiego, ale nie to miasto. Ono nie jest warte niczego tak jak Cezar nie był wart Kleopatry, a Giorgio Moroder nie był wart featuringu u Bowiego. Bogowie powinni nimi pozostawać, nie dzielić się mocami z plebsem. Dzisiaj nie jest wart mojej śliny, tylko mojej modlitwy. Tak tylko ona potrafi je jeszcze zbawić, podnieść z martwych. Moje kości modlą się do ciepła, a skóra do promienia słońca, tylko moje uszy to jedyne części ciała, które nie mają do niej prawa, bo jedynie one potknęły się o światło.

Brak komentarzy: