18 lipca 2010

Still?

Nas - Stillmatic, Columbia Records - 2001

Nas swoja poezją postawił sobie pominik, dlatego to tak boli. Quentina Tarantino zawsze będę postrzegał przez pryzmat "Pulp Fiction", a Breta Eastona Ellisa przez "American Psycho". Nas jak wszystko inne skończył się na "Kill'em All". Po "Illmaticu" było już tylko rozczarowanie, podsycane przez kilka przebłysków dawnego przypierdolenia, jakie dał nam "Debiut". Powiedzmy sobie szczerze, ze gdyby hipotetycznie Curt Cobain żył do dzisiaj, albo gdyby The Beatles się reaktywowali, moglibyśmy być zupełnie niezadowoleni z tego, co mogliby nagrać. Hell no! Bylibyśmy na 100%. Nie usprawiedliwiam Nas'a, ale weźmy pod uwagę, że typ jest na scenie juz prawie od dwudziestu lat i to w jakiś tam sposób pozwala zrozumieć miałkość jego twórczości.

Ostatnio dostałem od brata wypasioną komórkę, która pozwoliła mi odstawić empetrójkę na półkę, obok discman'a i walkman'a żeby zbierały kurz razem. Zaoszczędziłem na bateriach, które miałem tylko wtedy jak miałem hajs, a każda dawała mi najwyżej 7 godzin muzyki. Thing is: zachciało mi się znowu "ILLamtic'a", ale, że akurat tego w pobliżu nie było zastosowałem półśrodek w postaci "Greatest Hits", po krótkiej lustracji tracklisty. "It ain't hard to tell" (dla mnie nr. 1 spośród wszystkiego co wyszło spod reki tego pana), "NY State of Mind", "One Love" i "Life's a Bitch" (Kolejność reszty właściwie przypadkowa). W bonusie dostałem jeszcze kilka tracków z późniejszego okresu, który szczerze mówiąc znam dość połowicznie. "It was written" słyszałem raz w życiu. "I am" z kolei dość intensywnie słuchałem w liceum. "Nastradamus" raz. Późniejszy Nas to tylko single, które przypadkowo znajdywałem na muzycznych stacjach. Wiem brzmi to dziwnie, ale dostrzegając przestrzeń, jaka dzieli trzecią, a tym bardziej czwartą płytę Nas'a i debiut, nie miałem nawet ochoty na sprawdzenie późniejszej twórczości króla Queensbridge.

Ale wczoraj był piękny dzień, 50 stopni w słońcu, a ja wracając rowerem znad jeziora, przesłuchałem dwa razy z rzędu "Greatest Hits" i nie wiem dlaczego, ale zaczęłem być ciekawy tego co było po przecinku. Dużo słyszałem o "Stillmatic'u", o "Ether", wcześniej słyszałem przecież "One Mic" i zacząłem po prostu wierzyć. Jak R.Kelly.

Odpalając w domu "Intro" zacząłem się obwiniać, że tyle czasu pod nosem miałem tak zajebisty rap i się na niego wypinałem. Wtedy przyszedł czas na "Ether"... Wcześniej nie słyszałem nic o beef'ie Jiggi z Nas'em poza tym, że miał miejsce. Zawsze wyobrażałem sobie, że jeśli tacy giganci biorą za mikrofon to my możemy tylko bić czołem o ziemię, ale po krótkiej serii rwanych dźwięków imitujących strzały z automatu dostałem od Nas'a diss na strasznym beat'cie niejakiego Rona Browz'a. Wiem, że dla wielu świadomych fanów rapu moje słowa brzmią jak prowo, a co najmniej jak herezja, ale gdzie są te miażdżące punchline'y Nas'a, w pamięć zapadł mi tylko jeden: "And that's the guy y'all chose to name your company after? / Put it together, I rock hoes, y'all rock fellas". Jak na diss predendenta do "Króla Nowego Jorku" to dla mnie zdecydowanie za mało, wiem, że to zabrzmi dziwnie ale więcej fajnych lajnów słyszałem w kawałkach Jimson'a z okresu diss'u z VNM'em. A Nas to przecież Heavyweight! C'mon!

Ok. Nas nie ma szczęścia do doboru podkładów, to chyba nawet za mało powiedziane. Biorąc pod uwagę, że bity na debiut kolekcjonował wyjątkowo skrupulatnie i wielokrotnie okazywał producentom swoją wybredność, to co działo się później jest niezrozumiałe. I nie chodzi o producentów, bo tych ma na skinienie palca. Casus "Nas is like", "One mic" czy "Made You Look" to chlubny wyjątek. Do tego flow, który brzmi coraz bardziej tak jakby mu się nie chciało, jakby przestało mu zależeć. Teksty, które często bywają miałkie, aspirując coraz częściej do jakiegoś manifestu, hymnu, przez poruszanie "istotnych" tematów vide: "My Country" czy "Rule". Brzmi to tak naiwnie, że aż żałośnie.

"A'yo! It's poison!"

Demyt! Słyszałem wiele dobrego o "The Lost Tapes", ale wcześniej słyszałem wiele dobrego o "Stillmatic'u"...

To co dostałem to "One Mic" i jeszcze jeden świetny kawałek na beat'cie Large Professor'a "You're Da Man", który od wczoraj odtwarzam zapętlony. To jest Nas, jakiego chciałbym słyszeć częściej, z kompleksową wizją, polotem i wersami ("Women and fast cars and diamond rings can poison a rap star / It's suicidal, how I smoke in so much la' / I saw a dead bird flyin through a broken sky / Wish I could flap wings and fly away", na które reaguje mechanicznym łał i muzyką, która spaja wszystko klamrą, w sposób, że czuje ciarki na plecach. Reszta sorry. Jest dużo gorszych raperów, nagrywających dużo lepsze płyty.

Pięć mikrofonów w Source'ie to kompromitacja.

You can hate me now.

/"Your arms too short to box with god / I don't kill soloists only kill squads"/

Brak komentarzy: